ELŻBIETA BOREK

Kresy Wschodnie 2000, podróż sentymentalna

Droga do Krzemieńca

Potoccy, Reyowie, Radziwiłłowie, Czartoryscy w ukraińskim autokarze - to nie przypadek

-Czartoryska, Rey, Potocki, Radziwiłł - przewodniczka wyczytuje nazwiska z paszportów, wręczonych jej przez celników. - Są wszyscy, możemy jechać - mówi w końcu.

W autokarze wyraźne ożywienie. Po trzech godzinach przymusowego postoju na granicy polsko-ukraińskiej wszyscy marzymy jedynie o tym - by wreszcie ruszyć dalej!

Autokar, którym jedziemy, ma ukraińskie numery rejestracyjne. Jak zapewniają nas organizatorzy wycieczki, czyli przedstawiciele muzeum w Łańcucie, jest to sytuacja optymalna dla naszego bezpieczeństwa. Jedziemy przecież trasą polskich posiadłości. Potoccy, Reyowie, Radziwiłłowie i Czartoryscy w autokarze - to nie przypadek. Prawdę mówiąc, ta wycieczka adresowana była do nich. Wymyśliły ją wspólnie Aldona Kruszyńska i Maryna Grad z Łańcuta. Pani Aldona nominalnie jest w muzeum kierownikiem działu pojazdów konnych. Podczas objazdu była niezastąpionym cicerone. Jako autorka książek pt. "Panny Czartoryskie" i "Pani Alfredowa" (chodzi o Marię z Sanguszków Potocką, żonę Alfreda Potockiego) doskonale orientuje się we wszystkich powiązaniach i koligacjach przodków rodzin, z którymi wspólnie odbywamy tę podróż sentymentalną. Jej informacje, dalekie od suchego języka przewodników, prowadziły nas od posiadłości do posiadłości. Maryna Grad szefuje Fundacji na Rzecz Muzeum - Zamku w Łańcucie.

Jechaliśmy więc trasą dawnych polskich posiadłości na Ukrainie, w większości związanych z przedstawicielami łańcuckiego odłamu rodu Potockich. Mieliśmy zwiedzać m.in. Żółkiew, Olesko, Krzemieniec, Kamieniec Podolski, Buczacz, Chocim, Zaleszczyki... Od samych nazw, tak bardzo związanych z Polską, z naszą historią, aż kręciło się w głowie.

Tego pierwszego dnia, ruszając z granicy w kierunku Krzemieńca, nie mieliśmy jednak nawet bladego pojęcia, czego doświadczymy.

W Krzemieńcu, w kościele parafialnym, czekał na nas ksiądz Tadeusz Mieleszko. Przed kościołem - kilku Polaków i Ukraińców. Polacy chcieli tylko pogadać, usłyszeć polską mowę. Ukraińcy błagali o załatwienie im jakiejkolwiek pracy w Polsce. Większość rodzin egzystuje dzięki temu, że ktoś pracuje za granicą. Tu wiodą nędzne życie. Nie ma pracy, a więc i pieniędzy, wyłącznie wódka, która kosztuje 5 hrywien - równowartość czterech i pół złotego.

Do Krzemieńca dotarliśmy jednak dopiero pod wieczór. Wcześniej odwiedziliśmy

Olesko i Podhorce.

Pośrodku płaskiej jak stół równiny wyrasta nagle wzniesienie. Na jego szczycie stoi zamek obronny. To Olesko. Nic dziwnego, że dawni budowniczowie umieścili go właśnie w tym miejscu: trudnym do zdobycia, a dającym maksymalnie szerokie pole widzenia! Kilka wieków później przyszedł tutaj na świat Jan Sobieski, król Polski i bohater spod Chocimia i Wiednia.

Dzisiaj zamek stanowi filię Lwowskiej Galerii Obrazów. 7 lat temu dokonano tutaj zuchwałego rabunku, w wyniku czego galeria straciła kilkanaście cennych obrazów. Ale i tak jest co oglądać. Na jednej ścianie wiszą obok siebie portrety wielu przodków dzisiejszych uczestników wycieczki. Konterfekty najwyraźniej zwiedzającym znane. Uściślają tylko niektóre szczegóły: czyją była żoną, ile mieli dzieci, z której linii pochodził ojciec itd.

Mieliśmy nadzieję na zwiedzenie magazynów muzealnych w klasztorze Kapucynów, który widać z okien zamku. Niestety, przyjechaliśmy do Oleska za późno (spóźnienia wszędzie będą już naszą dewizą do końca wycieczki) i nikt na nas nie czekał. Nie zobaczyliśmy więc zbiorów olbrzymiej składnicy dzieł sztuki, zwożonych tutaj przez lata ze skazanych na zagładę kresowych dworków, pałacyków, kościołów i cerkwi.

W drodze do Podhorców mijaliśmy Poczajów. Z daleka błyszczały w słońcu złote wieże odnawianej ławry. Wyglądały dziwnie na tle pasącego się bydła i odrapanych baraków mieszkalnych i sklepowych. Ale wtedy jeszcze nie mogliśmy należycie docenić kontrastów, w jakie obfituje dzisiejsza Ukraina. Był to pierwszy dzień tej podróży i poza doskwierającym upałem w autokarze, który miał być podobno klimatyzowany, nic nam nie dokuczało. Dopiero w najbliższych dniach mieliśmy się zapoznać bliżej z siermiężną, ukraińską rzeczywistością.

Przed Krzemieńcem odwiedziliśmy jeszcze Podhorce. Jest to miejscowość leżąca na samym skraju płyty podolskiej. Płaski teren, rozległy widok. W autobusie czytałam "Przewodnik po Galicyi" dr Mieczysława Orłowicza, wydany w 1914 r: "Zamek stanowi prawdziwe muzeum sztuki historyi. Zwiedzanie jest możliwe w miesiącach letnich, za zgłoszeniem u burgrabiego (w dziedzińcu na lewo), odprowadzającemu napiwek... Jedynie sale I p. są dostępne dla publiczności... Sale zdobią marmurowe kominki, malowane piece, freski, rzeźby, weneckie zwierciadła. Wiele pamiątek po Janie III: łóżko, szabla i biurko polowe, orzech przez niego zasadzony..."

Autokar zatrzymał się nagle, gdzieś na zakręcie szerokiej, wiejskiej drogi. Z jednej strony nieczynny kościół - przewodniczka wyjaśnia, że był to kościół pałacowy, wzniesiony przez Wacława Rzewuskiego. Z drugiej - rozległe boisko, na którym pasą się gęsi i kaczki. To właśnie Podhorce, gdzie w XVII w. hetman Stanisław Koniecpolski założył zamek, wybudowany w stylu holenderskiego renesansu. Kiedyś zamek uznawany był za jedną z największych osobliwości ziem polskich. Otoczony głęboką fosą, z przepięknym, obszernym dziedzińcem, na który wjeżdżało się przez rzeźbioną bramę. Dziś w bramie tej stoi połamany wóz drabiniasty, a zamek jest w stanie skrajnego zniszczenia. Jego przyczyną nie była nawet I wojna światowa, choć pałac znajdował się wówczas w przyfrontowej strefie. Do takiego stanu doprowadziło go ostatnie 60 lat. Zdewastowany i ograbiony został podczas okupacji sowieckiej. Dzieło niszczenia kontynuowano po wojnie. Urządzono tu mianowicie szpital gruźliczy. Pałac poszatkowano gipsowymi ściankami, dostosowując go do potrzeb szpitala-sanatorium. Na dodatek w latach 50. pożar zniszczył stropy sal na I piętrze.

Mimo to pałac w Podhorcach zachował znamiona dawnej świetności. Docenili go najpierw filmowcy. Wiele radzieckich filmów historycznych kręcono w Podhorcach, a w "Potopie" zamek występował w roli Radziwiłłowskich Kiejdan.

Szpital gruźliczy został wyprowadzony z pałacu w 1990 r. A trzy lata temu zajęła się zamkiem Lwowska Galeria Obrazów. Roboty posuwają się jednak wolno. Mimo wszystko nie ma już ścianek działowych, zrobionych niegdyś dla potrzeb szpitala. Jest nadzieja, że zamek odzyska choć w części dawną świetność. Tym bardziej, że większość cennych pamiątek została wywieziona z pałacu i tym samym uratowana. Ostatni transport ruszył we wrześniu 1939 r.! Ówczesny właściciel Podhorców Roman Sanguszko przez Rumunię wywiózł - w ostatniej chwili - pozostałość zbiorów aż do Brazylii, gdzie założył fundację kulturalną (istniejącą do dziś).

Popędzani przez napastliwe gęsi, które z wyciągniętymi szyjami zmierzały niepokojąco szybko w naszym kierunku, ruszyliśmy w końcu do Krzemieńca.

Krzemieniec

dla Polaków jest miejscem szczególnym. Tu w 1809 r. przyszedł na świat Juliusz Słowacki. Na cmentarzu odwiedzamy grób jego matki Salomei. Przewodniczka proponuje, byśmy nad grobem matki przeczytali jeden z ostatnich listów, jaki otrzymała w Krzemieńcu od syna, przebywającego na obczyźnie. Na ochotnika zgłasza się do czytania Krzysztof Potocki. Wszyscy trochę niepoważnie pochrząkujemy, gdy w blasku dnia, w czerwcowym upale zaczynają płynąć słowa synowskiej miłości i tęsknoty. Ale nagle - może dlatego, że lektor dobrze czyta, a może z powodu wzniosłości słów, które w tym magicznym miejscu działają zgoła wyjątkowo - wszyscy poważniejemy i w skupieniu wysłuchujemy tekstu do końca. Jak klamra, spina ten niebywały ranek spacer na Górę Bony. W szpalerze złocistych, wysmukłych dziewann idziemy na szczyt, do ruin zamku.

Z góry doskonale widać rozległe Liceum Krzemieniekie, założone przez Tadeusza Czackiego przy współudziale Hugona Kołłątaja. Określane było mianem Aten Wołyńskich - stanowiło bowiem bardzo ważny ośrodek życia umysłowego.

Ksiądz Tadeusz Mieleszko opowiada, że kiedy 7 lat temu przyjechał do Krzemieńca z Nowej Sarzyny w Rzeszowskiem, miał wrażenie, że nic mu się tu nie uda zrobić.

- Kościół był zniszczony, pieniędzy na remont nie było, chociaż ludzie skupieni byli wokół kościoła - mówi.

Parafian nie jest wielu. Najczęściej są to starzy Polacy, którzy przychodzą na mszę w niedzielę na godz. 10, by pośpiewać po polsku. Młodych jest niewielu. Żyjąc w ukraińskich realiach, najczęściej w mieszanych rodzinach polsko-ukraińskich, wybierają raczej obrządek prawosławny. Kiedyś, w dawnej Galicji to było proste: syn dziedziczył religię po ojcu, córka po matce. W jednej rodzinie koegzystowały dwie narodowości i dwa wyznania, chciaż nikt nie mówił o ekumenizmie. Dziś już tak nie jest. Kościół katolicki nie przyciąga średniego pokolenia. Prawie wyłącznie starzy ludzie z małymi wnukami. Dzieci bawią się pod kościołem przez całą mszę.

Julia Użwa należy do wyjątków. Ma dopiero 42 lata, ale nigdy nie zdradziła Kościoła katolickiego dla cerkwi, chociaż mąż jest prawosławnego wyznania. Z domu pani Julia nazywa się Winnicka. Jej mąż jest Ukraińcem. Od roku pracuje w Polsce, ale pieniądze przysyła rzadko - Tylko wtedy, gdy ktoś jedzie do Krzemieńca. Inaczej by zginęły - wyjaśnia.

Julia nie pracuje. Nie ma pracy. Wychowuje troje dzieci. 15-letnią córkę i dwoje młodszych: Walerego i Wiktorię.

- Pani pyta, ile mam lat, bo staro wyglądam? - mówi łamaną polszczyzną Julia. Jej babka i matka mówiły po polsku, ona bardzo kaleczy, a jej dzieci wcale nie rozumieją języka przodków. - Ja wiem, jestem zniszczona i wypracowana. Niech pani patrzy, jakie ja mam ręce! Ale życie u nas niełatwe. Nie ma pracy, to z czego żyć? Dobrze, jak się ziemniaków uhoduje na zimę. Krowę trzymam, to i mleko jest. Ale ciężko nam, bardzo ciężko. Czasem to są takie dni, że nie wiem, co jutro do garnka włożę. Z każdej rodziny ktoś pracuje albo w Polsce, albo w Niemczech, dzięki temu jakoś żyjemy.

Irena Sandecka ma 88 lat. Ona nigdy nie narzeka. Jest w Krzemieńcu powszechnie znaną i cenioną osobą. Miała ciężkie i trudne życie, a mimo to jest pełna optymizmu i energii. To dlatego - mówi - że kocham życie. Puszcza oko i wyznaje: Naprawdę to dlatego, że codziennie pływam w Itwie, tutejszej rzece. To woda daje mi zdrowie...

Gdy z Góry Bony patrzę przez złote dziewanny na panoramę Krzemieńca, zieloną i kwitnącą o tej porze roku, nie mogę uwierzyć, że tam w dole, pod niebieskimi dachami kryje się tak wiele nędzy i tak mało nadziei.

Wyjeżdżamy, żegnani serdecznie przez gospodarzy. Tu jeszcze ludzie są nam życzliwi. Za parę dni, w głębi Ukrainy, na pożegnanie autokaru będą nam pokazywać nieprzystojny gest środkowym palcem wyciągniętym w górę. Tam będziemy traktowani tak, jak Niemcy na Śląsku.

Tu, w Krzemieńcu, jesteśmy u siebie. Czekali na nas, żądni rozmowy i wieści z kraju. Przez parę dni przed naszym przyjazdem gospodarze domu, w którym mieliśmy spać, zbierali w butelkach wodę, żebyśmy mieli się w czym umyć. Woda włączana jest czasem na godzinę dziennie, czasem na dwie, a kiedy indziej wcale nie. W nocy po prostu jej nie ma. W niewielkiej i niewiarygodnie brudnej toalecie postawili nawet papier toaletowy - artykuł na Ukrainie ekskluzywny, który zdobyli pewnie na jakimś bazarze. Gospodarz domu, Polak z pochodzenia, nie pracuje od kilku lat, ale do głowy mu nie przychodzi, by naprawić zamek w drzwiach łazienki, wymienić żarówkę, umocować ramę okienną tak, by dało się otworzyć okno. Dom nie jest jego. Czemu miałbym o niego dbać - dziwi się.

Jedynym zadbanym miejscem jest przydomowy ogródek. Nic dziwnego - to głównie on żywi rodzinę.

Gdy następnego dnia rano wsiadamy do autokaru, ktoś żartuje: Nie narzekajcie. Za parę dni będziecie z sentymentem wspominać tutejsze warunki!

I tak było.

(Dziennik Polski, 7 lipca 2000 r)